poniedziałek, 28 czerwca 2010

Pani to musiała się mocno modlić

W sobotę,  kiedy spytałam dyżurującą lekarkę o kolejny termin zabiegu, powiedziała że nie tak szybko, ponieważ ona uważa, że trzeba dać dziecku szansę – jeśli jest nadzieja, że poradzi sobie samo, to nie ma co się spieszyć z decyzją – wiadomo, dziecko o wadze 700 gram może mieć potężne konsekwencje takiego zabiegu. Więc na razie temat odwlókł się w czasie.
W niedzielę zrobiono Maćkowi kolejne usg głowy – przewód zamknął się sam. Kiedy powiedziała mi to lekarka, płakałam jak bóbr – tak mały zając, a tak walczy! Nie dał się, poradził sobie sam!
W poniedziałek nasza pani doktor (nie było jej przed weekend), opisując mi stan dziecka powiedziała, cytuję „PANI TO MUSIAŁA SIĘ MOCNO MODLIĆ”. A owszem…i ja, i wszyscy moi bliscy, nawet szefowa Kamila, wszyscy modlili się za Maciejka, widać bardzo skutecznieJ.

piątek, 25 czerwca 2010

Iskierka nadziei zapalona

Kolejnego terminu zabiegu wciąż nie wyznaczono. Tak w zawieszeniu czekaliśmy na ten termin – skoro lekarze upierają się, że samo się nie zamknie, to chciałam mieć to już jak najszybciej „za sobą” aby iść do przodu. Byłam naprawdę zła i rozgoryczona. Ale najlepsze było przede mną. Już wychodziłam do domu, kiedy na oddział wjechała nasza pani doktor z aparaturą do usg. Swoje kroki skierowała do Maćka….kolejny stres, co ta pani tam znów wynajdzieL. I wynalazła…..przewód zmniejszył się o połowę.!!! Była tym niezmiernie zdziwiona, powiedziała że takie przypadki zdarzają się niezwykle rzadko.
Nabrałam wtedy pewności, że ktoś nad małym czuwa J.

środa, 23 czerwca 2010

Operacyjne zamknięcie przewodu Botalla

W poniedziałek wyznaczono nam na środę termin zabiegu. Całe poniedziałkowe popołudnie przepłakałam, wyobrażając sobie, co będzie musiało przecierpieć moje dziecko - pełna narkoza, rozcięcie między żebrami, podwiązywanie przewodu...koszmar.
               Środową wizytę zaczęłam od posiedzenia w laktatorni - panie z kuchni mlecznej dziwnie patrzały, po co ściągam mleko, skoro dziecko nie dostaje jedzenia (wiadomo - przed narkozą sie nie je). Mleko zdałam i uciekłam na oddział. Zabieg zaplanowano na 13, siedziałam przy nim cały czas, płakałam, modliłam się i robiłam zdjęcia. Pielęgniarka o gołębim sercu, pani Renia, uspokajała mnie, powiedziała że Maciek rano miał wizytę pani anestezjolog, która się z nim zapoznała, że po zbiegu będzie już tylko lepiej, itd. Przy okazji dowiedziałam się, że mały rośnie, ważył ok. 700 gram -był to prawdziwy postęp, biorąc pod uwagę, że przez pierwsze dwa tygodnie życia waga powinna tylko spadać. Złościłam się z powodu opóźnienia. Kilkakrotnie przychodziła lekarka, opóźnienie tłumaczyła, że po laserach (sala operacyjna zajęta była przez okulistkę), potem że sala jest czyszczona, potem że czekamy tylko na anestezjologa. Na koniec, a było to już po godzinie 16, dyżurująca lekarka przekazała mi informację, że zabiegu nie będzie, ponieważ anestezjolog musiała zejść na porodówkę, a innego obecnie nie ma w szpitalu. Nie ulżyło mi wtedy, myślałam że ze złości komuś tam nawrzucam i powiem, co o tym wszystkim myślę. Maciek powinien już się wybudzać z narkozy, rozpoczynać gojenie, a tu nic. I oczywiście nie ustalono kolejnego terminu - nie było to takie łatwe, kardiochirurdzy dojeżdżają z innego szpitala.
            W drodze powrotnej do domu wymyśliłam sobie, że może jakaś boska interwencja wywołała anestezjolog z oddziału? I może tak miało być.
Powyżej zdjęcie z niedzielnego wyjazdu do Lichenia

sobota, 19 czerwca 2010

Botall się nie zamyka, klamka zapadła

Pani doktor poprosiła mnie dziś o oficjalne wyrażenie zgody na zabieg zamknięcia przewodu Botalla. Wierzyłam do tej pory, że się z tego wywinie, uda mu się uniknąć nacięcia skalpelem między tymi maleńkimi żeberkami, aby podwiązać nieszczęsny przewód, który zazwyczaj zamyka się po 3 dniach od narodzin.
Ale…lekarka swoje, a moje serce swoje. Oczywiście zgodę na zabieg podpisałam, zwłaszcza że miało mu to znacznie ułatwić  i wreszcie ustabilizować pracę wszystkich układów. Uparłam się jednak w duchu, że nie oddam go kardiochirurgom. Na niedzielę zaplanowałam wyjazd do Lichenia. Mam tam swoje miejsce, którym opiekuje się moja patronka, które skutecznie pomaga w spełnianiu naprawdę wielkich próśb.

czwartek, 17 czerwca 2010

Pierwsze zdjęcie Maciusia

Pierwszą fotografię odważyłam się zrobić dopiero po tygodniu od dnia jego narodzin. Nie jest to jednak obraz, którym chciałabym się z Wami podzielić. Czuję, że taki widok mojego synka w tamtego strasznego okresu jego życia jest zbyt intymny, aby go zamieszczać. Jest to jakby zdjęcie z usg 3D czy 4D, widziane tak na żywo….
Wklejam więc inne, takie z okresu, kiedy w miarę byłam już o jego życie spokojna i nie wyglądał już tak żałośnie. A nawet całkiem fajnieJ.
     Ale żeby nie było zbyt różowo, przypomnę że cały czas jego życie jest zagrożone, Botall ani drgnie, wyniki krwi zbyt słabe aby podać lek, który może pomóc w zamknięciu przewodu. Widmo zabiegu stawało się coraz bardziej realne :(.

wtorek, 15 czerwca 2010

Piąty dzień życia plus drugie urodziny Ewy

Czekał mnie bardzo ciężki dzień….. Z jednej strony fantastyczne wspomnienia z narodzin Ewuni, mijała właśnie ich druga rocznica. Z drugiej – niewyobrażalna troska o życie mojego drugiego dziecka, jego stan wciąż był bardzo ciężki. Z Ewą byłam ciałem ( i tak podziwiam samą siebie, że dałam radę upiec jej torcik i wyprawić małe rodzinne przyjęcie), cały duch został w szpitalu, przy Maćku, tym bardziej że lekarka martwiła się otwartym przewodem, który poważnie zakłócał prawidłową pracę jego organizmu. Do tego po badaniu usg główki ukazało się, że mamy wylewy dokomorowe, II stopnia. Konsekwencje wylewów mogą ciągnąć się całe życie, chociaż mają je podobno wszystkie wcześniaki, tylko o różnych stopniach. I i II stopnień zazwyczaj przechodzą i nie wyrządzają szkód.
Aha - moje mleko malutki toleruje bardzo dobrze.Trawi wszystko, nie zwraca, nie ma też kłopotów alergicznych. Jednym słowem, produkcję rozkręcam na całego.

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Oswajanie się z OITN

Wczoraj do szpitala zawiozłam się sama, Kamil pełnił tylko rolę pilota. Mieszkam na wsi, do tej pory samochodem jeździłam tylko do pracy i na zakupy, gdzie mi tam i po co do wielkiego miasta samochodem….a tu proszę – MUSIAŁAM….No więc z duszą na ramieniu…pojechałam…Motywacja moja była bardzo silna, dałam więc radę :).
Zaczęłam przecierać sobie szlaki. Pierwszy szlak uczy, że o stan zdrowia dziecka najlepiej pytać lekarza prowadzącego. Dziećmi z sektora D, w którym leżał Maciuś, zajmowali się różni lekarze, niestety, obok wielkich PEDIATRÓW pracują tam również ich przeciwieństwa, ale o tym planuję napisać w osobnym poście. Zdarzało się, że kiedy nie było naszej pani doktor, niespecjalnie kogo można było pytać o stan dziecka.
Stan Maciusia na dziś to wciąż otwarty przewód Botalla, intensywna antybiotykoterapia, ale też stabilizujące się powoli i coraz niższe parametry respiratora – a to już był kroczek do przodu.
Kolejny szlak to Kuchnia Mleczna. Na hasło, że ja tu pierwszy raz i proszę o szkolenie, zostałam bardzo profesjonalnie wprowadzona w świat „laktatorni”. Zostałam więc i ja „matką karmiącą”.

niedziela, 13 czerwca 2010

Oswajanie wcześniactwa

Po moim powrocie do domu zaczęłam zapoznawać się z tematyką wcześniaczą, jako pierwsza u Wujka Gugla wyskakuje strona wczesniak.pl. Informacje, które tam znalazłam, przekraczały moje jako matki możliwości akceptacji. Czytałam o zagrożeniach, jakie czyhają na takie maluszki jak mój, o chorobach, wymaganiach, pielęgnacji, rozwoju…głowa pękała…Czytałam też historie innych dzieci, ale bardzo selektywnie – te, które opisywały bardzo trudne przeżycia, omijałam szerokim łukiem myszki – wystarczająco dużo nasłuchałam się w szpitalu, nie chciałam się jeszcze bardziej negatywnie nakręcać.
Na oddziale pierwszy raz usłyszałam o przewodzie Botalla. Maciusiowy Botall był wciąż otwarty i niebezpiecznie szeroki. Nasza pani doktor powiedziała, że tak szerokie przewody rzadko zamykają się same i że mamy duże szanse na pierwszą interwencję chirurgiczną.
Zgodnie z zaleceniem, jutro miałam pierwszy raz zostawić mleko, na próbę tolerancji. Wciąż nie byłam w stanie siedzieć przy nim dłużej niż parę chwil…myślę, że ta z Was, która przez to przeszła, powinna mnie zrozumieć. Każda początkowa wizyta okupiona była kompletnym przygnębieniem i toną wylanych łez. O tym, jak bardzo to przeżywałam, może świadczyć np. fakt, że nie potrafiłam o tym z nikim rozmawiać (z wyjątkiem Kamila, i to też nie zawsze), a z moją własną osobistą mamą porozumiewałam się tylko sms-ami.

sobota, 12 czerwca 2010

My tu a Ty tam

Wypisałam się ze szpitala. Nie chciałam dłużej przebywać na położnictwie, nie mając mojego maleństwa przy sobie, tym bardziej że Ewunia też już za mną tęskniła.
Stan Maciusia pozostawał bez zmian, ważne było że chłopak walczy i że się nie poddaje. Pani doktor podpowiedziała, w jaki sposób mogę mu pomóc – mam walczyć o laktację, tym bardziej że za dwa – trzy dni lekarze spróbują jak mały radzi sobie z moim mlekiemJ.
Dwa razy nie trzeba było powtarzać, pierwsze kroki skierowaliśmy do hurtowni artykułów dziecięcych, kupiłam sobie wypasiony elektryczny sprzęt do utrzymania laktacji.
Dziwny to był powrót do domu….ani brzuszka, ani dzieciątka przy boku. W zasadzie to tylko świadomość, że jestem potrzebna Ewie i że ona nie rozumie moich łez trzymały mnie przez ten pierwszy okres jako tako w pionie.

piątek, 11 czerwca 2010

Dzień drugi

Dzisiejszy dzień był szczęśliwy dla Maćka. Na oddziale spotkałam Panią Doktor, Katarzynę K. Do dziś uważam, że lepszej opiekunki nie mógł trafić J. Pani doktor przedstawiła się jako jego lekarz prowadzący. Otrzymałam kilka nowych informacji – mamy wysoki poziom bilirubiny, być może czeka nas przetoczenie krwi, mamy zakażenie bakteryjne. Informacją bardzo pozytywną i pozwalającą mieć nadzieję było to, że Maciuś został określony dzieckiem bardzo żywotnym. Myślę, że dzięki temu lekarka odważyła się powiedzieć, że moje dziecko ma szansę się z tego wygrzebać (to był prawie dosłowny cytatJ).
Dzisiaj też pierwszy raz kiedy swojego synka widział Kamil. Nie ma co ukrywać, był w tak samo ciężkim szoku, jak ja wczoraj, gdy zobaczyłam go pierwszy raz.

czwartek, 10 czerwca 2010

Pierwsze chwile na OITN

Kiedy w miarę doszłam do siebie po tym nieszczęsnym porodzie, na moją prośbę przewieziono mnie na oddział intensywnej terapii noworodka, gdzie leżał Maciuś. Jego nowym domkiem, zamiast mojego przytulnego i bezpiecznego brzuszka był od dziś inkubator – na razie w wersji otwartej, przykrytej tylko folią, aby nie tracił ciepła. No i te kabelki, rurki, czujniki…..aż się nie chce pamiętać. Jednak właśnie to cała ta aparatura pozwoliła mu walczyć. Od lekarki dyżurującej – mojej imienniczki, której na samych początkach bałam się potwornie, dziś ją bardzo lubię i szanuję – nie dowiedziałam się niczego nowego – Maciuś jest skrajnie wcześnie urodzonym dzieckiem, skrajnie niedojrzałym, o skrajnie niskiej masie urodzeniowej. Skrajnie….to słowo, zamiennie z „wcześniakiem” słyszałam wtedy najczęściej. Pani doktor poinformowała mnie również, że więcej na jego temat będzie można powiedzieć za kilka dni, jak zrobią wszystkie badania.
Nie byłam chyba jak wszystkie inne mamy – przez pierwsze dni nie przesiadywałam przy maluszku długo. Przychodziłam tylko na parę chwil. Nie mogłam na niego patrzeć, serce pękało widząc jak własne dziecko cierpi, wiedząc, że nie mogę mu pomóc.

To miał być wymarzony dzień...

      Przyjście dziecka na świat zawsze powinno być radosnym, rodzinnym i pięknym wydarzeniem. Wydarzeniem, które przez lata ciepło się wspomina i z przyjemnością do niego wraca. Narodziny Maciejka to dzień, który gdyby nie fakt, że śpi on sobie teraz wtulony w moje ramię, chciałabym zupełnie wykreślić z mojej pamięci.
Był to czwartek, 10 czerwca 2010. Cały dzień czułam się dziwnie, inaczej niż zwykle. Czekałam aż Kamil wróci z pracy, zjemy coś i pojedziemy na Polną sprawdzić, co z tym naszym brzuszkiem się dzieje. Obiadu już nie doczekałam, błyskawicznie spakowałam torbę i pojechaliśmy do szpitala. Jeszcze w domu nie zdawałam sobie sprawy, co sie dzieje, ale już w samochodzie, kiedy Maciuś zaczął się przedzierać na drugą stronę, wiedziałam- jest źle. Że to jeszcze nie ten czas.  Ale niestety. Błyskawiczne przyjęcie na oddział, badanie, i nie minęło 5 minut od chwili przyjazdu, kiedy urodziłam syna. Lekarka pokazała mi tylko maciupeńką twarzyczkę, cały był owinięty polarkiem i taki maleńki.....powiedziała, że dziecko żyje, ale stan jest bardzo ciężki, że mam się przygotowac na wszystko, gdyż jest to dziecko skrajnie niedojrzałe. Przewieziono go natychmiast na OITN, żeby ratować jego życie. W chwili urodzenia Maciuś ważył 610 gram, za jego bijące serduszko lekarze dali mu 1 punkt Apgar.

Zapoznawczo (zamiast wstępu)

      Jestem mamą wcześniaka, który urodził się w 26 tygodniu ciąży. Pierwsze dziecko, Ewunię, nosiłam do 37 tygodnia, jak pączuszek rosła sobie beztrosko w brzuchu do wagi 3330 gram, na starcie nowego życia dostała pełną 10 punktów. Pomimo wielu komplikacji w drugiej ciąży, pomimo faktu, że musiałam leżeć i przyjmowałam niezłą dawkę leków na podtrzymanie tej ciąży, nie brałam ani przez chwilę pod uwagę faktu, że mogę urodzić wcześniej niż we wrześniu. Wiadomo – takie rzeczy zawsze przytrafiają się innym, nie nam….A jednak. Maciuś urodził się 3 miesiące przed terminem, z wagą 610 gram. Jego „wzrostu” nie wspomnę – nie słyszałam ani nie czytałam nigdy o krótszym dziecku.

     Dziś od tamtych chwil minęło pół roku. Dojrzewam nieśmiało do tego, aby spisać moje wspomnienia z tego bardzo niełatwego okresu. Chociaż poczucie humoru jest jedną z cech mojej osobowości, nie wszystkie zapiski pozwolą Wam to stwierdzić. Zresztą – oceńcie same, nie wszystkie wspomnienia są tylko poważne :).