środa, 23 czerwca 2010

Operacyjne zamknięcie przewodu Botalla

W poniedziałek wyznaczono nam na środę termin zabiegu. Całe poniedziałkowe popołudnie przepłakałam, wyobrażając sobie, co będzie musiało przecierpieć moje dziecko - pełna narkoza, rozcięcie między żebrami, podwiązywanie przewodu...koszmar.
               Środową wizytę zaczęłam od posiedzenia w laktatorni - panie z kuchni mlecznej dziwnie patrzały, po co ściągam mleko, skoro dziecko nie dostaje jedzenia (wiadomo - przed narkozą sie nie je). Mleko zdałam i uciekłam na oddział. Zabieg zaplanowano na 13, siedziałam przy nim cały czas, płakałam, modliłam się i robiłam zdjęcia. Pielęgniarka o gołębim sercu, pani Renia, uspokajała mnie, powiedziała że Maciek rano miał wizytę pani anestezjolog, która się z nim zapoznała, że po zbiegu będzie już tylko lepiej, itd. Przy okazji dowiedziałam się, że mały rośnie, ważył ok. 700 gram -był to prawdziwy postęp, biorąc pod uwagę, że przez pierwsze dwa tygodnie życia waga powinna tylko spadać. Złościłam się z powodu opóźnienia. Kilkakrotnie przychodziła lekarka, opóźnienie tłumaczyła, że po laserach (sala operacyjna zajęta była przez okulistkę), potem że sala jest czyszczona, potem że czekamy tylko na anestezjologa. Na koniec, a było to już po godzinie 16, dyżurująca lekarka przekazała mi informację, że zabiegu nie będzie, ponieważ anestezjolog musiała zejść na porodówkę, a innego obecnie nie ma w szpitalu. Nie ulżyło mi wtedy, myślałam że ze złości komuś tam nawrzucam i powiem, co o tym wszystkim myślę. Maciek powinien już się wybudzać z narkozy, rozpoczynać gojenie, a tu nic. I oczywiście nie ustalono kolejnego terminu - nie było to takie łatwe, kardiochirurdzy dojeżdżają z innego szpitala.
            W drodze powrotnej do domu wymyśliłam sobie, że może jakaś boska interwencja wywołała anestezjolog z oddziału? I może tak miało być.
Powyżej zdjęcie z niedzielnego wyjazdu do Lichenia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz